Najpierw ja miałam kaprys, żeby mieć kaprys. Czyli bransoletkę caprice. Ilość potrzebnych materiałów trochę mnie zaskoczyła, więc nie będąc pewną zadowolenia z efektu końcowego, zdecydowałam się na wariant z najtańszymi koralikami Fire Polish, jakie znalazłam w necie. Efekt mnie zadowolił, więc pewnie będzie powtórka z innym kolorem.
Małe kobietki też miewają swoje kaprysy. Na szczęście - jeszcze - mało kosztowne. Zadowoliły się modelinowymi wisiorami. Prawie identycznymi. Nie mogę napisać, że praca przy nich była warta wysiłku. Przetrwały kilka dni, po upływie których zostały radośnie przetestowane pod kątem odporności na rzucanie, łamanie i gryzienie. Nie zdały testów. Nie jestem pewna czy przy moich kapryśnych kobietkach diamenty dały radę ;) Pozostało tylko zdjęcie.
Halloween to nie moja bajka, ale organizujemy sobie z sąsiadami coś na kształt halołin-party. Na kształt, bo bez przebrań i halołinowych dodatków. Jedzenie też normalne. Na przykład taka SAŁATKA GYROS. Choć w zasadzie element straszny ma. Nawet dwa :) Keczup i czosnek :) Jeśli ktoś ma ochotę wypróbować, przepis w zakładce KULINARNIE. U mnie często gości.
Jeszcze można zapisywać się na świeczuszki-kwiatuszki.